Mieliśmy się zerwać o świcie, żeby ominąć korki i bezstresowo wyjechać z miasta (w Tajlandii ruch jest lewostronny), ale zakupy poprzedniego wieczoru trochę się wydłużyły, a jeszcze trzeba było wszystko poprzymierzać i znaleźć miejsce w plecaku, co z każdym odwiedzonym targiem robi się nie lada wyzwaniem. Zerwaliśmy się więc bliżej przyzwoitej godziny, a nasz Miszka driver i tak świetnie sobie poradził i dowiózł nas do Poi - pierwszego przystanku na pętli Mae Hong Son. Droga jest bardzo, bardzo kręta i nie poleca się jej mało doświadczonym kierowcom - liczy ok. 600 km i 1864 zakrętów.
Ale zanim o Poi. Po drodze chcieliśmy zobaczyć wodospady, ale cena wstępu do pierwszego wydała nam się za wysoka. W kawiarni za tę samą cenę dostaliśmy kawę z ciastkiem (z naszymi brzuchami nie jest jeszcze lepiej, ale stwierdziliśmy że za czekoladową i sernikową przyjemność jesteśmy w stanie cierpieć), a wodospad pewnie będzie jeszcze nie jeden. W okolicy południa zrobiliśmy sobie przerwę w kanionie Pai i tak nas przysmażyło, że kąpanie w wodospadzie znowu było celem numer jeden.
Przygotowania do pluskania trwały i trwały, wkońcu co 3 kąpielówki do ubrania to nie 2. Na miejscu okazało się, że wody jest tyle co w kałuży i pomoczyć można tylko duże palce, a skalna ślizgawka to raczej hardcorowy rodzaj peelingu. Odbiliśmy sobie w gorących źródłach, które może nie były gorące, ale było bardzo przyjemnie.
W Pai obowiązkowym punktem programu było targowisko. Co to była za uczta! Truskawki w czekoladzie, mango sticky rice, makarony, bruschety, smakowe herbaty w bambusie. Najedliśmy się po sam kurek i nie możemy się już doczekać kolejnego nocnego bazaru. A już wiemy, że w Mae Hong Son do którego jedziemy są dwa bazary.