Mamy piątek trzynastego, czarny kot prawie przebiegł nam, drogę, ale chyba po tej stronie globu magia tego dnia nie działa (piszę "chyba" bo dzień się jeszcze nie skończył). Ostatnie dni w Chiang Mai były pochmurne i deszczowe, ale akurat na dzisiejszy trekking zrobiło się słonecznie i gorąco (tak jak być powinno podczas tajskiej zimy).
O 8:30 podjeżdża po nas busik. Jeździmy po mieście kompletując cały skład, i tak na pokładzie odmeldowali się Niemcy, Francuzi, Włosi, Polacy, Angielka i Tajowie. Stałym punktem wycieczek jednodniowych jest wizyta na targu. Mówią, że to czas dla nas żebyśmy zjedli śniadanie, kupili przekąski i wodę. My kupujemy sprawdzony zestaw śniadaniowy, pół kiści bananów. Już mieliśmy wychodzić, gdy dostrzegamy wagę na żetony (płacisz 1 batha i wiesz na jakie śniadanie możesz sobie pozwolić). Oczywiście skorzystaliśmy -nie jest źle, można opychać się bananami!
Po 1,5 godzinie jazdy jesteśmy na miejscu. Wycieczka staruje. Droga nie jest najbezpieczniejsza, ścieżka jest wąska i śliska. Z jednej strony są zarośla i przewodnik ostrzega nas przed dotykaniem ich bo jak nas cos ugryzie to nawet nie będziemy wiedzieli co (podobno wszystko co złe żyje w tej dżungli), z drugiej zaś stroma skarpa albo uskok na 10 m w dół więc zarośli trudno się nie łapać.
Trekking był podzielony na etapy. W pierwszym, szliśmy do wodospadu - Dominika wkońcu spełniła marzenie o pływaniu przy wodospadzie, a na pobliskich skałach można było zjeść lunch (pyszny ryż z warzywami zawinięty w liście bananowca - mówiliśmy już że na potrzebę chwili zostaliśmy wegetarianami?). Drugi etap to dojście do ciemnej i wilgotnej jaskini zamieszkałej przez nietoperze, które nie miały ochoty się pokazywać.
Tym razem to nie nam, ale parze starszych Francuzów przytrafiła się przygoda. Szlak był dość wymagający, było ślisko, parno i zdarzyło się kilka stromych podejść. Każdemu szło się ciężko, alę Francuzom, pewnie z uwagi na wiek, wyjątkowo ciężko. Gdy my poszliśmy do jaskini oni ruszyli szybciej, prawdopodobnie w nadziei, że ich dogonimy, a oni nie będę opóźniać grupy. Wiemy co się mówi o dobrych chęciach. Pomylili się i podłączyli do grupy, która szła na sam szczyt i miała nocować w dżungli, czego nie było wiadomo od początku. Przewodnicy dosłownie rozbiegli się w dwóch kierunkach, a temperamentna Włoszka nakręciła aferę. Wszystko dobrze się skończyło i zanim się obejrzeliśmy wszyscy w komplecie chrapaliśmy w powrotnym busie do Chiang Mai.