O Kalaw za dużo powiedzieć nie możemy choć spędziliśmy w nim prawie 4 dni zamiast 1 nocy jak planowaliśmy. To małe, senne miasteczko, otoczone z każdej strony górami. Turyści docierają tu zazwyczaj tylko po to, żeby dołączyć do jednej z wielu grup trekkingowych idących w stronę Jeziora Inle. Taki był też nasz plan, w zasadzie to miał być gwóźdź birmańskiego programu. Nasze samopoczucie mimo przyjmowania leków z dnia na dzień było coraz gorsze. Trafił nam się wyjątkowo paskudny nocleg - pokój na poddaszu, zimno jak diabli, wspólna łazienka, zimna woda. Summa summarum zamiast wypadu w góry był wypad do lekarza. Do przychodni pojechaliśmy "całą rodziną". Oprócz kierowcy, policjant od narkotyków - właściciel hostelu, przemądrzały wojskowy, który uparł się że będzie tłumaczem - turysta z hostelu i my - 2 dętki. Trafiliśmy do doktora - fana Roberta Lewandowskiego i piłki nożnej więc atmosfera się trochę rozluźniła i nawet nie wiadomo kiedy pojawił się temat malarii. Na szczęście na strachu się tylko skończyło. Winna okazała się bakteria - prawdopodobnie zjedliśmy coś mocno nieświeżego lub przygotowanego w brudnej wodzie, doszło zmęczenie, miesięczna podróż też robiła swoje. Doktor poświecił górniczą latarką w gardło, w książeczce zdrowia narysował płuca, zapisał leki, powiedział że będę żyć i że możemy ruszać dalej.
Postanowiliśmy, że choćby nie wiadomo jak było źle musimy wyjechać z Kalaw, bo tu na pewno nie staniemy na nogi. Nasz samozwańczy przyjaciel - wojskowy postanowił przyłączyć się do organizacji podróży, bo my tacy słabi, on pomoże, weźmie plecak, kupi bilet i przejedzie się za frajer taksą do miasta. Jak się można było spodziewać przemądrzały wojskowy wycenił swoją przyjacielską pomoc. Michał honorowo zapłacił, a wstrętnemu dziadowi niech wyjdzie bokiem!
Po 3 godzinach skakania po kole i proszenia Buddy o litość dojechaliśmy do Nyaung Shwe - miasteczka nad Inle. Znowu świeciło słońce, było ciepło, pokój był czysty, pościel! gorąca woda!!! Wymieniłam z Michałem jeszcze jeden dzień leźenia plackiem w łóżku na bilet na rejs po jeziorze na kolejny dzień. Kupujemy bilety choćby nie wiem co. Musieliśmy zobaczyć w Birmie coś innego niż autobusy i toalety. Tym bardziej, że to nasze ostatnie chwile w Birmie. Samopoczucie się nie poprawiało, organizm nie reagował na leki, co zaczęło nas już naprawdę martwić. Zdecydowaliśmy się wrócić do Tajlandii. Tam czujemy się bezpieczniej, wiemy że opieka medyczna jest na wysokim poziomie i na każdym rogu.
Rejs trwał caly dzień. Z przystankami na wizytę u kowala, srebrnika, w szwalni, manufakturze papieru, obowiązkowo w świątyniach i targach. Rybaków wiąsłująch stopą też widzieliśmy - wizytówkę Inle.
Trochę tak to wygląda, że wiosłuje się od sklepu do sklepu i wciska się pamiątki - wszystkie ręcznie robione przez brata, 2 dni brat robił, a produkcja papieru, szalików czy noży rusza, gdy w pobliżu pojawiają się turyści, ale nam i tak wszystko się bardzo podobało. No może za wyjątkiem lunchu. Ciągle zastanawialiśmy się czy warzywa były gotowane w wodzie z jeziora? chyba były....
Zwięźle & praktycznie:
wjazd do miasteczka 10$
rejs po Inle 18000 MMK/ łódź
arbuz 2000 MMK
wizyta lekarska, leki, badania 50 000 MMK