Święta spędziliśmy w Siem Reap, oczy nacieszyliśmy wschodem słońca nad Angkor Wat i nadeszła pora by ruszać dalej.
Po przeanalizowaniu błędów związanych z przekraczaniem granicy w Kambodży, kupiliśmy bilety do Bangkoku na direct bus (wysiadamy z autobusu na granicy, załatwiamy formalności, a on czeka na nas po drugiej stronie z bagażami). Po parogodzinnej jeździe do granicy pierwsza niespodzianka, kierowca informuje nas, że musimy zabrać swoje duże bagaże, bo będą prześwietlane - bez dyskusji zabieramy je, choć miało być inaczej i udajemy sie do okienka odpraw. Kambodża pożegnała nas raz dwa, gorzej było po stronie tajskiej, bo do 4 okienek bylo (za) dużo chętnych. Po odstaniu godziny w spoconym tłumie, wyruszyliśmy na poszukiwanie autobusu - który jak nam obiecano miał na nas czekać. Autobusu nie było, kierowcy/pilota też, nic tylko siąść i płakać. Spotykamy innych współpasażerów, dostali cynk, że ktoś nas zgarnie z ulicy. Po 20 minutach zjawia się, tajemniczy "ktoś", który coś wie na nasz temat. Łamanym angielskim zebrał nas w jednym miejscu i zaprowadził na przystanek autobusowy. Część wsiadła do autobusu, ci którzy się nie zmieścili (w tym my) idą dalej. Za rogiem czekał pick up przerobiony na "autobus", najpierw układamy bagaże, a następnie rozsiadamy się szczelnie zapełniając wolną przestrzeń.
Miejscem zbiórki okazała się być podstarzała jadłodajnia. Poczekaliśmy aż kierowcy sie posilą i swoim kambodżańskim autobusem ruszyliśmy w stronę Bangkoku!
Dzień wcześniej zaklepałem nocleg, taki na ekstra wypasie. Z góry opłacony, adres sprawdzony, jedziemy. Wchodzimy do hotelu, chcemy się zameldować, lecz nie ma nas na listach - to nie ten hotel. Nasz, był ulicę wcześniej. Przed wieczornym marszem z obładowanymi plecakami postanowiliśmy złapać internet i wszystko jeszcze raz sprawdzić. Dobra, wszystko wiadome, Dominika zostaje w złym hotelu z bagażami, a ja udaję się w podróż nieoświetlonymi uliczkami w poszukiwaniu noclegu. Spacer nie należał do najprzyjemniejszych, wkońcu dotarłem pod wskazany adres a tam ZONK, zamiast hotelu warsztat samochodowy, na dodatek nikt nie słyszał o takim hotelu w tej okolicy. Szybki marsz w stronę hotelu gdzie została Dominika. Na szczęście w niewłaściwym hotelu mieli wolny pokój, braliśmy w ciemno, byle było łóżko i ciepła woda.
Następnego dnia pobudka o 6:00, na śpiocha myjemy zęby i idziemy pod ambasadę Birmy (otwierają ją o 9:00, ale my nie mamy juz czasu i musimy mieć ją wydaną tego samego dnia).
[Birma dopiero od kilku lat ma otwarte granice dla turystów i dopiero wszystkie procedury wdrażają. Rząd Mynmaru (inna nazwa Birmy - różne państwa, różne nazwy uznają) szybko zwęszył interes i zmienili prawo tak, aby jak najwięcej USD wpadło do ich kieszni, np. jest zakaz podwożenia turystów (autostop odpada), zakaz noclegowania na dziko (namiot odpada). Każdy hotel o ile nie jest państwowy musi płacić wysokie podatki przez co ceny noclegów są kilkakrotnie droższe niż w Tajlandii, a standard mocno odbiega od normy. Dlatego nie zdziwiło nas że wiza ekspresowa, która rok temu kosztowała 1500 thb teraz kosztuje prawie 2300 thb (najtansza jest za 1600thb). Obstawiamy że za rok znów podniosą ceny.]
Daliśmy radę, wizy do odebrania będą popołudniu, w międzyczasie ruszamy na poszukiwania biletów do Sukhothai (czyt. Sukodaj:) ), bo szans na kupno biletów do Birmy już nie ma i zdaje się, że do końca roku już nie będzie. Udaje się to z małymi komplikacjami, ale co to dla nas!