Do Siem Reap dostaliśmy się łodzią. Rejs trwał ok. 6 godz. w sam raz, żeby nacieszyć oczy, spalić ramiona, przespać się i poczytać. Cena dużo wyższa niż połączenie autobusowe, ale i wrażenia więcej warte - widzieliśmy jak wstaje dzień nad Mekongiem, domy na wodzie i rybaków na długich łodziach. Wioski oddalone są znacznie od miasta, każdy przed swoim domem ma łódkę, bo bez tego trudno nawet do sąsiada podskoczyć. W domach oprócz licznych mieszkańców - ryby, warzywa na handelek, kury no i hamaki. Dzieciaki zamiast na placu zabaw pluskają się w wodzie. Żyć nie umierać! Mimo ochów i achów zdecydowaliśmy, że jednak zostaniemy przy tradycyjnym zakwaterowaniu.
Do miasteczka dotarliśmy o całkiem przyzwoitej porze, mieliśmy sporo czasu, żeby zjeść wigilijną kolację w nepalskiej knajpie, zorganizować rowery i zebrać siły przed kolejnym dniem.
W Boże Narodzenie budzik zadzwonił o 4:15. Zęby umyte na śpiocha, arbuz na śniadanie spakowany, czołówki na głowę i lecimy po rowery. Pani z recepcji powiedziała, że rowery spokojnie możemy zostawić przed hotelem, mają ochronę i monitoring, nic się nie stanie. Wyszliśmy, gdy było jeszcze ciemno i faktycznie były, spał przy nich facet na dwóch plastikowych krzesełkach. Wszystko się zgadza - ochrona jest, monitoring chwilowo odbiera inny obraz, ale nasze rowery stały na tym samym miejscu. Ale śmiesznie w tej Kambodży!
No to w drogę! Temperatura sprzyjała rowerzystom, trasa oświetlona, a przede wszystkim sprawdzona tysiąc razy, po drodze minęliśmy też znaki prowadzące do Angkor Wat, wszystko świetnie się układało. Mieliśmy spory zapas czasu, na wschód Słońca na luzie powinniśmy zdążyć. Po 20 minutach dotarliśmy.... do punktu kontroli biletów, których tego dnia minęliśmy jeszcze z kilkanaście, a których to nie można tam kupić. Kupuje się je w zupełnie innym, nieoznakowanym miejscu, 3,5 km od miejsca, do którego dojechaliśmy. Obsługa nie powie, gdzie można je kupić tylko że nie tutaj, na mapce, którą ściągnęliśmy ze strony Angkoru nic nie jest zaznaczone, ale zaraz zjawił się oczywiście pomocny kierowca tuk tuka, który za dobrą cenę sir zawiezie po bilety, a lady może zostać i poczekać. Lady miała ochotę nastrzelać im wszystkim po pyskach! Zamiast tego w tył zwrot, wyżyjemy się na rowerach, przecież właśnie wpadło nam dodatkowe 7 km. Jedziemy z Chińczykami donikąd po bilety. Wypasiony budynek stoi pośrodku niczego, Chińczycy o 5 rano ćwiczą na trawniku aerobik, w środku można napić się kawy i zjeść batonika (bo przecież o to ci właśnie chodzi jak jak wstajesz o 4 i chcesz zobaczyć Angkor. Brawo Kambodża! tego wam trzeba, naciągania, oszustw na granicy i ganiania turystów, którzy zostawiają kupę szmalu). W budynku ponad 20 kas, przy każdej 3 pracownice: 1 robi zdjęcia do biletów, 2 kasuje, 3 po prostu stoi, na zewnątrz zylion tuk tuków. Wracamy. Ciśnienie rośnie i w punkcie kontrolnym się ulewa. Mówię do faceta, że to jest bez sensu, i że dlaczego nie sprzedają biletów tutaj przy wejściu itp. itd., a on do mnie z uśmiechem "lady, mogłaś pojechać tuk tukiem" ... piiiiiiiip
Przed Angor Wat byliśmy 5 minut przed wschodem. Widok zrekompensował nam nie najlepszy początek dnia. Jako pierwsze,j daliśmy się porwać Angkor Wat. Z przyjemnością gubiliśmy się w jej korytarzach, podziwialiśmy bogate zdobienia na ścianach. Świątynie są ogromne, trudno je ogarnąć wzrokiem. Do tej pory zastanawiamy się jak ludzie dali radę to wybudować. Poranek był przyjemnie chłodny, większość turystów wróciła do miasta na śniadanie, udało nam się znaleźć miejsce tylko dla nas. Nie mogąc wyjść z wrażenia, my ignoranci tego typu zabytków, zrobiliśmy jeszcze jedno kółko i ruszyliśmy dalej. Kolejne świątynie na naszej trasie były mniejsze, ale równie urokliwe. Wybudowane blisko dżungli, a w nie same wrosły ogromne drzewa, co dodało im tajemniczości. Czuliśmy się jak w filmie! Jak w filmie z Angeliną Jolie, bo dotarliśmy do świątyni Ta Prohm, która była tłem w "Tomb Raider". Zrobiliśmy przerwę na bułki z ogórkiem w parku, koło ruin Pałacu Królewskiego i gdyby nie okrutnie gryzące mrówki zostalibyśmy dłużej, bo upał nabierał mocy, w przeciwieństwie do nas. Zdecydowaliśmy się przyśpieszyć tempa, zobaczyć to co trzeba, bo w pewnym momencie, po którejś świątyni wszystko zaczęło wyglądać tak samo. Pokażemy po powrocie, Michał narobił tyle zdjęć, że aż mu się oczy zrobiły skośne :-)
Na wieczór mieliśmy tyyyyle planów, skończyły się w łóżku o 20. Plan był jednak doskonały, bo kolejnego dnia jak tylko najedliśmy się po sam kurek, wymoczyliśmy odgniecione siodełkiem tyłki w basenie, wpadliśmy w zakupowy i kulinarny szał. Mikołaj sprezentował Miśkowi podwójną porcję lok lak z wołowiną, a mój plecak powiększył się o kilka sukienek, spodni no i bluzeczek do spodni. Pokaz mody w kolejnym odcinku "niemanaswdomu". A kolejny prawdopodobnie w Birmie.
Zwięźle & praktycznie:
bilety do Angkor Wat kupuje się w miejscu, gdzie znajduje się Muzeum Angkoru, na mapie OsmAND oznaczone jako "new ticket office" (nie mylcie z "ticket office" które też jest oznaczone na mapie)
bilet do Angkor 20$/1 dzień,
wypożyczenie rowerów 1$ koza, 4$ góral,
zwiedzanie Angkoru tuk tukiem 15$,
masaż 4-8$, manicure/pedicure ok. 5$,
krama 2-4 $, ubrania 1-8$ a w zasadzie wszystko zależy od umiejętności targowania się,
rejs z Phnom Penh do Siem Reap 35$, wypływa o 7:30.