Za nami pierwsze 4 dni. Radzimy sobie całkiem nieźle. Pierwszego dnia zagadką było przejście na drugą stronę ulicy - zazwyczaj doczepialiśmy się do Tajów, dziś to oni patrzą na nasz sygnał:), zaczynamy jeść z przydrożnych straganów, jeździmy po Bangkoku autobusami, a przy okazji tuk tuków uaktywniliśmy z sukcesem umiejętności negocjacyjne, oswajamy się z upałem, dochodzimy bez błądzenia tam gdzie chcemy, głównie to zasługa Michała, który nie wiem jak to robi, ale czyta mapę po tajsku i jest naszym księgowym i kiedy trzeba mówi "nie ma co się denerwować" :-)
W piątek poznawaliśmy nasze podwórko - głównie ulicę Khao San, na której spotykają się podróżnicy z całego świata. Jest tam wszystko od wykwintych owoców morza po tanie podróbki marek z całego świata.
W sobotę ruszyliśmy w stronę Wielkiego Pałacu i świątyń, a w każdej Budda najlepszy, największy, najpiękniejszy i ze szczerego złota. Przebiegliśmy się po polecanych we wszystkich przewodnikach atrakcjach, miało być fajnie, przecież naprawdę poznamy miasto... upał jak w piekle albo i jeszcze gorzej, ludzi z milion. Turyści to jeden milion, ale Tajów drugie tyle. Tajowie opłakują zmarłego króla i akurat trafiliśmy na zbiorowe modły na stadionie. Wszyscy ubrani na czarno ze zdjęciami króla na szyi, ołtarzyki gdzie tylko można, nawet w salonach samochodowych!
Od tego upału tak się zakręciliśmy, że nagle jechaliśmy tuk tukiem na rejs statkiem za tylko 200 zl. Pan Hindus specjalnie dla nas zorganizował taką wycieczkę. Przejażdżka calkiem fajna, przywróciła nas do życia. Zapłaciliśmy 2 zł za tuk tuka, za specjalny rejs ładnie podziękowaliśmy i do hostelu wróciliśmy tramwajem wodnym za 1,70 zł. Nie z nami te numery!
Doszliśmy do wniosku, że muzea i świątynie to nie nasz klimat (oczywiście warto zobaczyć to o czym wszyscy piszą i mówią, my również polecamy i nie żałujemy wydanej fortuny na wstępy i pęcherzy na stopach) dlatego kolejny dzień postanowiliśmy spędzić trochę inaczej. Po pierwsze zdecydowaliśmy się tym razem oszczędzać czas i nogi. Pojechaliśmy taksówką UWAGA PODRÓŻNICY KULINARNI na pływający targ owoców morza Taling Chan. Na łódkach grillują się małże, krewetki, kraby, ślimaki i inne cuda, których nie znamy (ale mam nadzieję że to kwestia czasu). Aromat nie z tej ziemi, przynajmniej na pewno nie z tej w centrum miasta - gdzie przyprawy mieszają się ze spalinami, brudem i wszystkim innym mało zachęcającym.
Ale że jeszcze się nie przestawiliśmy i żołądki nie wiedzą kiedy jest jaka pora to zdecydowaliśmy się najpierw na rejs długą drewnianą łodzią po kanałach Bangkoku. Efekt: rejs się skończył, głód nie przyszedł, a targ się zwijał. Na szczęście udało się upolować trochę krewetek i omlet z warzywami, a na deser świeży ananas o słonym posmaku (!?) - dostaliśmy do niego woreczek cukru (!?!?). Do hostelu wróciliśmy autobusem nr 79 - szybko i tanio.
Ostatni dzień spędziliśmy po naszemu. Wstaliśmy póóóźno, na śniadanie był obiad (zupa tajska i kurczak z ryżem), kawa, spacer do dzielnicy dla dorsłych Patpong (nic dorosłego nie zobaczyliśmy) z przystankiem na Złotej Górze (gdzie z góry zobaczyliśmy panoramę B.)
Spacer był długi, przekonaliśmy się ostatecznie, że to nie jest nasze miejsce i bez żalu żegnamy Bangkok.
Jutro wyspa Ko Chang! :-) :-)
Zwięźle&praktycznie:
taksówka na targ 101 bht, autobus z targu 17 bht, tramwaj 17 bht
krewetki 300 bht, omlet 50 bht, ananas 20 bht, świeży sok 20 bht-50 bht
zupa 49 bht, kurczak z ryzem 55 bht, mango sticky rice 50 bht, kawa 40 bht, spring rolls 60 bht,
bilety:
Wielki Pałac 500 bht, Wat Pho 100 bht, Wat Traimit 40 bht, Złota Góra 20 bht